W sobotę 20 lipca wracaliśmy z zakupów na Filipowie. Jechaliśmy boczną drogą, żwirówką jakieś 50 km/h. Nagle, kątem oka zobaczyłem leżącego na poboczu drogi małego kotka. Zatrzymałem samochód 40 m dalej o pobiegłem zobaczyć co się stało. Kotek leżał nieruchomo. Jedynie drgająca prawa noga świadczyła o tym, że jeszcze żyje. Wziąłem go na ręce i pobiegłem do samochodu.
Po przyjeździe do domu nabrałem w strzykawkę chłodnej, przegotowanej wody i podałem kotkowi do mordki. Wypił kilka kropli i zaczął poruszać głową i otwierać oczy. Włożyliśmy kotka w kontener i pojechaliśmy z nim do weterynarza w Suwałkach.
Tam dostała kroplówkę i antybiotyk, bo okazało się, że jest to ona i, że ma koci katar.
Przez trzy kolejne dni jeździliśmy z nią na podawanie antybiotyku, kroplówek itp.
Zawsze byliśmy przy wszystkich zabiegach, kroplówkach, zastrzykach itp.
Gdy przyjechaliśmy kolejnego dnia zaproponowano nam zostawienie Kizi na 3 godziny na kroplówkę i inne zabiegi. Zgodziliśmy się.
Gdy podjechaliśmy po 3 godzinach powiedziano nam, że dostała kroplówkę, jakieś zastrzyki, antybiotyk, i środek przeciwwymiotny/przeciwbólowy oraz, że została wykąpana...
Podstawowe pytanie brzmi:
Dlaczego małego, chorego, świeżo wykąpanego kotka postawiono w kontenerku o zaledwie 1 metr od urządzenia - klimatyzatora włączonego na ful w najzimniejszej opcji?
Kizia umarła tego samego dnia wieczorem.